6 czerwca 2011

"Trucicielka" Eric-Emmanuel Schmitt

Eric-Emmanuel Schmitt
Trucicielka
Wydawnictwo Znak, Kraków 2011


Trucicielka przyciąga do siebie, roztaczając aurę sprzecznych emocji. Nie wiem dlaczego to wszystko, co w niej przeczytałam, zarówno mnie przeraża, jak i zachwyca, ale jeszcze żadna książka nie pochłonęła mnie tak swoim światem, jak te cztery opowiadania, które tak niewiarygodnie przedstawiają mechanizmy prostego człowieka pogrążającego się w obsesji. Niczym oda to świętej Rity, patronki od spraw beznadziejnych, ta książka jest piękna i wyrazista, pochłania całe myślenie i nie pozwala rozstać się z nią dopóki nie zabraknie nam kartek, które znaczą koniec.

Schmitt przedstawia nam cztery opowiadania. Historie są proste, ale zaskakujące. Wciąż wydarza się coś niespodziewanego. Najbardziej zadziwiające jednak są tu jednak myśli tych wszystkich ludzi, którzy tylko w samotności potrafią być sobą i tylko wtedy mówią prawdę. Wszystkich ich łączy obsesja, choć przybiera ona różne kształty. Wypełnia ich umysły, jak woda szklane naczynie, dopasowując się do wszystkich okoliczności. Nieważne staje się to, że coś może nie jest takiej, jakie na pozór wydaje się być. Najważniejsze, że to, w jaki sposób myślimy, to, że pasuje do naszego planu i naszych oczekiwań. Cała reszta staje się nieważna.

Pierwsze opowiadanie to tytułowa Trucicielka. Zanim przystąpiłam do czytania zupełnie inaczej wyobrażałam sobie jej obraz. Zresztą sama bohaterka, Marie Maurestier, pokazuje nam, jak absurdalnie jest uważać ją za morderczynię. Ta starsza kobieta, która wydaje się być odrzucona przez społeczeństwo, szybko okazuje się sama od niego izolować, aby pokazać wszystkim, że się mylili. Przedstawia nam swoje myśli, kobiety oszukanej przez los, zdradzonej i potępionej za niewinność. Tylko czy to, co próbuje nam przedstawić jest prawdą? Gdy w mieście pojawia się nowy proboszcz, traci dla niego głowę. Pragnie słuchać jego kazań, modlić się u jego boku, wtapiać się w jego myśli, jakby to były jej własne. Dla obsesji, która się w niej wytworzyła, dla księdza Gabriela, któremu oddała całą swoją duszę, gotowa była złamać utrzymywaną dotychczas pozę, zrzucić wreszcie maskę, którą nosiła przez lata. Bo i ona była obsesją dla Gabriela, stając się jego misją...

Powrót to zmagania się mężczyzny z własną świadomością. Greg to czterdziestoletni marynarz, odbywający właśnie podróż po Pacyfiku. Oddaje się całkowicie swojej pracy, jest silny i nie rezygnuje z ciężkich zadań, starając się pracować za czworo. Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie go złamać, gdy niespodziewanie dostaje wiadomość o śmierci swojej córki. Początkowo spokojny, zaczyna bić się z myślami, popadając w obłęd, obsesję, która każe mu wciąż zastanawiać się, która z czwórki jego córek umarła. Zaczyna zdawać sobie sprawę, że w jego podświadomości zawsze istniała ulubiona córka, której nie chciał utracić. Wolał, żeby umarła inna, niemal życząc jej śmierci. Trudno jest powiedzieć, czy bardziej przerażające są te myśli czy to, że uświadomił je sobie i wypowiedział na głos. Wkrótce Greg zaczyna żałować swoich słów, ale też życia, jakie prowadził, i płakać po córce, którą utracił, choć nawet nie wiedział jeszcze, której z tej czwórki już więcej nie zobaczy.

Spokojny rytm, którym wiedzie się na początku Koncert Pamięci Anioła, jest złudny. Mamy tu Axla, doskonałego skrzypka, któremu Chris nigdy nie będzie potrafił dorównać, grając na fortepianie. Dwójka młodych ludzi, którzy padają ofiarami pożerającej zazdrości. Chris wciąż chce być lepszy, zdobywać laury i nie musieć więcej patrzeć, jak ludzie rozpływają się, słysząc dźwięki wydobywające się spod zręcznych palców Axla. Chce być lepszy, a gdy nadarza się okazja rywalizacji sportowej, postanawia udowodnić mu swoją wyższość. Chris i jego obsesja zwycięstwa nie pozwalają mu ruszyć na pomoc Axlowi, gdy ten ulega wypadkowi. Sądząc, że jego rywal nie żyje, ucieka z miejsca wypadku i kończy wyścig jako zwycięzca. Po latach, które przez tamto wydarzenie wciąż były pełne wyrzutów sumienia, staje się innym człowiekiem, szukając w pomocy innym odkupienia. A Axel, poruszający się na wózku inwalidzkim, powraca także odmieniony i szukający zemsty za wyrządzoną krzywdę sprzed lat.

Elizejska miłość to opowieść o pozorach, które potrafią ukrywać się za najcieńszą maską przez lata. Para prezydencka, Catherine i Henri, wydają się być parą idealną. Ona piękna, uwielbiana przez ludzi, zwłaszcza, gdy zgodziła się porzucić swój hipisowski styl, aby godnie prezentować swojego męża przed mediami, politykami i wyborcami. On kochany jako bohater, który w zamachu uratował swojego kierowcę. Szybko jednak okazuje się, że to, co widzimy na okładkach czasopism, to same kłamstwa, bo ta szczęśliwa, wzorowa miłość nie istnieje już od dawna. Catherine oznajmia Henriemu, że nie czuje do niego nic już od lat i że wie o jego brudnych interesach, które miały mu przynieść poparcie w wyborach, i o kochankach, które od dawna zastępowały mu żonę. Najpierw widzimy tu obsesję Catherine, która zdaje się widzieć podstępy męża we wszystkich jego działaniach, potem obsesję Henriego, który robi wszystko, aby żona nie wywlekła na światło dzienne jego spraw. Próbuje się przed tym uchronić aż do samego końca...

Naprawdę trudno wybrać spośród tych czterech opowiadań ulubione, bo po przeczytaniu każdego czułam, jakby właśnie wypełniło we mnie jakiś pustą przestrzeń. Każde z nich zdawało się być jakimś brakującym w moim życiu elementem. Książka jest szczera, odsłania mechanizmy, które rzeczywiście rządzą ludzkim myśleniem, a to błędne rozumowanie doprowadzić może do tragedii, która stanie się rysą na każdym idealnym życiu. Ostatnie opowiadanie jako jedynie wzruszyło mnie do łez, bo było niespodziewanie wspaniałe i zaskakująco piękne. Każde z nich jednak było niezwykłe i pouczające, skłaniające do przemyśleń i zajmujące fragment życia, jak mała obsesja.

Trucicielka Erica-Emanuela Schmitta to coś, co naprawdę trzeba przeczytać, choćby po to, aby lepiej poznać samych siebie. Jedynym minusem tej książki jest to, że pochłania się ja tak szybko i wciąż oczekuje na więcej. Opowieści trochę smutne, odrobinę przygnębiające, pokazują jak myśli człowiek, który ma wiele do stracenia. Myśli, które przytłaczają i przerażają obok tych, które są zachwycające i piękne. Chyba nigdy nie zapomnę o tym, co tu przeczytałam, bo odsłania to, co zapomniane, porusza serce i zajmuje umysł. Chyba najpiękniejsze, co w ostatnim czasie mogłam przeczytać.

Moja ocena 5/5

4 komentarze:

  1. Czytałam niedawno i też byłam absolutnie zachwycona. Schmitt to jednak prawdziwy mistrz krótkiej formy. A te okładki, ech, cudeńko :)

    OdpowiedzUsuń
  2. prawda, okładka przyciaga już z daleka, jest cudowna:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiele, wiele czytałam dobrych opinii o tej książce, więc zdecydowanie coś w niej jest.
    Twoja opinia jeszcze bardziej zachęciła mnie do przeczytania jej, także jutro wybieram się do biblioteki i już wiem, czego szukać :D
    A racja, okładka naprawdę cudna.

    OdpowiedzUsuń
  4. jak najszybciej, bo naprawdę warto!

    OdpowiedzUsuń