31 maja 2011

"Wszyscy martwi razem" Charlaine Harris

Tytuł: Wszyscy martwi razem
Autor: Charlaine Harris
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2011
Moja ocena: 5/5


Charlaine Harris to jedna z zaledwie czwórki autorów należących do Kindle Million Club, czyli tych, którzy sprzedali ponad milion książek na amazon.com! Często zastanawiam się, co takiego jest w jej książkach, że tak chętnie się po nie sięga. Nie mogę powiedzieć, aby jej styl pisarski specjalnie mnie zachwycał, jednak jest tu coś, co mnie pociąga. Może to sposób budowania świata, a może bohaterowie, z którymi już po prostu nie potrafię się rozstać.

„Wszyscy martwi razem” to już siódmy tom z serii o Sookie Stackhouse. 27-letnia dziewczyna, blondynka, pracująca na co dzień w barze u Merlotte'a, a w mniej zwyczajne dni rozwiązująca sprawy dla wampirów. A wszystko za sprawą jej daru, który kiedyś sprawiał jej wiele kłopotów w kontaktach z ludźmi, a teraz nauczyła się dzięki niemu zarabiać. Sookie jest telepatką, a na dodatek w jej żyłach płynie krew wróżki. To właśnie sprawia, że jest niezbędna w wampirzym biznesie i ci często wykorzystują jej zdolności, aby rozwiązywać swoje sprawy.

Tak było i tym razem. Sookie skończyły się pieniądze, a królowa Luizjany, Sophie-Anne Leclerq miała dla niej zadanie, za które całkiem dobrze płaciła. Choć przebywanie przez kilka dni w hotelu pełnym wampirów nie było zbyt bezpiecznym pomysłem, w końcu miał być tam Quinn, jej nowy chłopak, Eric i Bill, którzy przecież by jej nie skrzywdzili, oraz sama Sophie-Anne, która zdążyła już poznać się na tym, że Sookie w gruncie rzeczy jest przydatna. Okazje się jednak, ze ta ochrona nie jest wystarczająca, bo w hotelu, w którym wszyscy przebywają zaczynają dziać się niepokojące rzeczy...

Szczerze przyznam, że poprzedni tom czytałam długo i bardzo się na nim wynudziłam. Wiedząc, że ten znów poświęcony jest w całości pracy dla królowej, jak poprzedni, nie bardzo mogłam się zabrać i do tej części. W końcu jednak sięgnęłam, mając kilka chwil wolnych i... po prostu ją pochłonęłam. Ostatnia tak dobrą częścią w tej serii była chyba czwarta, ze względu na Erica. Ta jednak była genialna i to nie ze względu na niego (co już jest zadziwiające!).

Nie jestem fanką Quinna, tygrysołaka, który od samego swojego pojawienia się wydawał mi się być całkowicie niepotrzebny i dość irytujący. Wydawał się tylko „zapchaj-dziurą” w momencie, kiedy Sookie z pewnych względów zrezygnowała z trójki adoratorów, Billa, Erica oraz Alcide'a. Czy wszystko jednak musi kręcić się wokół romansów? Tutaj jednak nawet go polubiłam, choć wciąż nie nazwę się jego fanką. Jego działania jednak były sensowne, miał tajemnice - nie był wcale taki idealny, mówił całkiem rozsądnie, choć dwa razy wylądował z ciężkimi ranami (czyżby sama Charlaine go aż tak bardzo nie lubiła?). Najgorzej w tym tomie wypada na pewno postać Billa. Lubię faceta, choć w oczach Sookie nie wypada teraz zbyt dobrze, jednak tutaj pojawiał się i znikał bez większego celu. Kolejny tom i kolejne myśli, że trzeba o nim zapomnieć, że tak bardzo zranił, że to już koniec, że nic ich nie łączy... Tylko po co? Wcześniej powiedzieli już sobie wszystko. Postacią, która mnie tutaj kompletnie zaskoczyła był Barry - drugi telepata, także pracujący dla wampirów. To zdecydowanie był jego czas i cieszę się, że jego postać została przedstawiona tu tak dogłębnie i po prostu genialnie. Miał dużą rolę i - na całe szczęście - nie był kolejnym facetem bez skazy. Był zwyczajnym chłopakiem, z niezwyczajnymi umiejętnościami, ale naprawdę wspaniałym. Zdecydowanie najlepiej zbudowana postać w tej części.

Historia jest bardzo ciekawa i ciągle coś się dzieje, dlatego przeczytanie zajęło mi kilka godzin. Dawno nie było już tak dobrego tomu, więc cieszę się, że coś się tu wreszcie zmieniło. Odrobinę jednak martwi mnie to, że tak wiele tomów jeszcze przed nami w tym cyklu, bo nie jestem fanką długich serii książkowych. Tu jednak, jako ogromna fanka serialu True Blood, może nie będzie to dla mnie takie złe rozwiązanie, zwłaszcza, że, jeśli chodzi o poprzednie tomy ,Allan Ball będzie miał co omijać.

Bardzo polecam ten tom, choć zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś z tą serią nie miał jeszcze do czynienia, i tak będzie musiał przedrzeć się najpierw przez resztę - przez lepsze, gorsze i te dużo gorsze chwile. Naprawdę jednak warto, bo sama historia jest ciekawa i wciągająca, a w bohaterach naprawdę można się zakochać.

Sookie Stackhouse. Wszyscy Martwi razem [Charlaine Harris]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

30 maja 2011

"Księga magii i zaklęć" Alan Abyss

Tytuł: Księga magii i zaklęć
Autor: Alan Abyss
Wydawnictwo: Kirke
Rok wydania: 2005
Moja ocena: 5/5

"Księga magii i zaklęć" to pozycja niezwykle interesująca dla wszystkich, których pasjonuje świat magiczny. Sądzę, że jest ona dobra dla kogoś, kto wcześniej nie miał styczności z podobną tematyką, a chciałby zacząć się w niej zagłębiać, dlatego bardzo przypadła mi, jako laikowi, do gustu.

Autor tłumaczy nam od samego początku wszystko, co czarownicy wiedzieć powinni. Wyjaśnia dokładnie zasady posługiwania się magią, a także prawa, które są jej motorem, czyli nasza wiara. Pokazuje wiele istotnych rzeczy, o których niektóre osoby wchodzące w magiczny świat w ogóle nie myślą. Ukazuje, że magia nie jest zabawą, którą można zapełnić sobie czas, aby ubarwić nudny dzień, ale jest sposobem na życie. Ludzie, którzy zajmują się magią muszą traktować to wszytko z pełną powagą, bo to tylko może przynieść oczekiwane efekty. Podstawą ma być wiara, bo jeśli jej w nas zabraknie, nie osiągniemy swojego celu. Dlatego też zabawa magią jest bezcelowa, bo po pierwsze u jej fundamentów nie ma wiary, a po drugie takie wykorzystywanie zaklęć może doprowadzić do niebezpieczeństwa.

Dowiadujemy się także, że nie ma aż tak ogromnej różnicy pomiędzy czarną a biała magią. Autor tłumaczy, że czarna jest związana z działaniem księżyca, a biała z działaniem słońca. Niektóre zaklęcia potrzebują jednak mocy księżyca, a nie są przecież uważane za złe. Czarna magia ma zmieniać nas w oczach innych, ale, jak przywołuje autor, sami przecież używam perfum, aby ten nasz obraz zmienić. Tak wiec czarna magia, jak dbanie o siebie, nie jest jednoznacznie zła. Pozostaje nam tu wybór, czy częściej będziemy odnosić się do księżyca czy słońca, a żadna z tych rodzajów magii nie jest zła i niewłaściwa.

Każdy człowiek jest inny, dlatego dowiadujemy się też, że każdy może korzystać z magii w inny sposób i uruchamiać ją inaczej. Myślę, że przedstawione jest tu wiele sposobów, aby każdy znalazł coś dla siebie. Autor przedstawia etapy poznawania magii od doskonalenia samego siebie poprzez medytację, do prawdziwych zaklęć, które mają już osiągać konkretne efekty. Wymienia, co będzie potrzebne nam, aby rozpocząć praktykę i rozpocząć działanie. Nie traktuje magii jako leku na całe zło, a jedynie jako pomoc do usuwania zła.

O tyle, o ile nie dziwią mnie odniesienia do kultu wicca, o tyle zastanawiałam się na rytuałami odnośnie tradycji judeochrześcijańskiej, bo nie wydaje mi się, aby jakakolwiek grupa chrześcijan kiedykolwiek zezwalała na praktykowanie rytuałów i zaklęć, nawet jeśli odnosili się do praw mojżeszowych. Wicca jednak jak najbardziej łączy się z tego typu czynnościami. Tu jednak przedstawiona są czasem wersje odprawiana rytuałów dla obu tych religii.

Na koniec książka przedstawia nam całe mnóstwo zaklęć, w których każdy na pewno znajdzie coś dla siebie, coś, czego mu brakuje. Są tu zaklęcia na urodę (w tym na wygląd, młodość, wdzięk, atrakcyjność, długowieczność, kolor oczu, włosy czy figurę), zaklęcia miłosne (tu sprawdziany oddania, zakochania, zaklęcia wzmocnienia uczucia, przyciągnięcia kogoś lub, wręcz przeciwnie, pozbycia się niechcianego zalotnika), zaklęcia na szczęście i pieniądze, ochronne, odpędzania, odwracające, a także inne, niezwykle interesujące, jak przyspieszanie czasu, niewidzialność, lewitacja itp.

Trzeba przyznać, że jest tego sporo, a czyta się naprawdę bardzo szybko, z coraz większa pasją i zaciekawieniem. Bardzo polecam tę książkę wszystkim, którzy chcą odmienić swoje życie i rozpocząć całkiem inne, bliżej natury i swojego ducha.

29 maja 2011

"Kapelusz pełen nieba" Terry Pratchett

Tytuł: Kapelusz pełen nieba
Autor: Terry Pratchett
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2004
Moja ocena: 3,5/5

Co właściwie znaczy "ja"?
Jestem ulepiona ze wspomnień moich rodziców, dziadków i przodków. Od nich pochodzi to, jak wyglądam, jaki kolor mają moje włosy. Jestem też po trosze każdą z tych osób, które spotkałam w swoim życiu i która zmieniła to, jak myślę. Więc co właściwie znaczy „ja”?

„Kapelusz pełen nieba” to moje pierwsze spotkanie z Terrym Pratchettem. Wiem, że jest to przecież jeden z najbardziej cenionych pisarzy fantastyki, dlatego postanowiłam wreszcie po niego sięgnąć. Niestety pech chciał, że trafiłam akurat najpierw na właśnie tą książkę i najwyraźniej nie był to dobry wybór, bo jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas skutecznie zniechęcił mnie do Pratchetta.

Opowieść jest o młodej czarownicy Akwili Dokuczliwej, która nie jest zbyt dobrą czarownicą. Nie bardzo wychodzi jej czarowanie, tworzenie chaosu jest zbyt trudne, a latanie na miotle przyprawia ją o mdłości. Trzeba przyznać, że to takiej młodej dziewczynie musiało sprawiać wiele kłopotów. Postanowiła więc poduczyć się tych umiejętności i w tym celu opuściła swój dom i udała się pod opiekę do panny Libelli. Tam też Akwila dowiaduje się, że życie czarownicy nie polega jedynie na tej niezwykłej magii, która wydobywa się z różdżki i zaklęć, ale na magii życia codziennego, na pomaganiu innym, słabszym, tym, którym ciężko żyje się w samotności.

W czasie całej historii ujawniają się różne tajemnice, które są naprawdę bardzo interesujące i dość niecodzienne, bo Pratchett stworzy coś na kształt bardzo dowcipnego świata czarownic i ujawnia jak dziwaczne mogą być ich umiejętności. Bardzo podobała mi się „podwójna” panna Libella, opisy wykonywanych przez nią (przez nie?) czynności czytało się z przyjemnością. Już same postacie Fik Mik Figli są niezwykłe, zabawne i na pewno wnoszą dużo kolorów do całej treści. Myślenie Akwili było przedstawione całkiem dobrze, bo widać cały proces, każdy etap tego jak ono się zmieniało, z myślenia dziecka na myślenie kogoś, kto rozumie już więcej rzeczy. Taka pierwsza dorosłość Akwili.

Muszę przyznać, że trochę dziwne było tłumaczenie Doroty Malinowskiej-Grupińskiej, które jest trochę niezrozumiałe jak dla mnie. Dlaczego Akwila Dokuczliwa, jeśli w oryginale jest to Tiffany Aching? To coś całkowicie różnego i chyba trochę zmienia koncepcję samego autora.

Książka niestety nie wciągnęła mnie całkowicie i myślę, że gdyby nie humor (który był tu jedynym elementem, który z czystym sumieniem mogłabym nazwać doskonałym), odłożyłabym ją już po pierwszych dwóch rozdziałach. „Kapelusz...” bardzo mnie wymęczył i trudno było mi dotrwać do końca, jednak wiem, że jeśli raz odłożę książkę, nigdy już do niej nie wrócę, a nawet jak historia jest nieciekawa, to lubię wiedzieć jak się ona rozwiązuje. Przez cały czas miałam wrażenie, jakby ta książka zawierała w sobie dużo niepotrzebnej treści i jakby wystarczyło spisać całą historię na kilkudziesięciu stronach opowiadania, które czytałoby się szybko i zapałem, niż rozwlekać się (choć książka i tak jest cieniutka, bo ma ok. 250 stron) tworząc tą całość.

Nie czytałam co prawda poprzedniej części, ale chyba nie sprawiło mi to problemów w zrozumieniu powieści. Sama opowieść jest przecież mądra i bardzo dobrze pokazuje całą wewnętrzną ewolucję Akwili. Wciąż jednak czegoś mi tu brakowało. Choć wierzę, że po Pratchetta warto jest sięgać, to może akurat nie po tą książkę.

25 maja 2011

"Casanova" Jerzy Żurek

Tytuł: Casanova
Autor: Jerzy Żurek
Wydawnictwo: Słowo/Obraz Terytoria
Data wydania: 2002-01-01
Moja ocena: 2/5

Giacomo Casanova. Nazwisko znane zdaje się wszystkim, głównie przez to, że w swoich pamiętnikach opisał wiele swych miłosnych podbojów, co w efekcie doprowadziło do tego, że jego nazwisko stało się synonimem uwodziciela. Motyw literacki jest w literaturze bardzo popularny, bo o ile nie wykorzystuje się samej osoby Giacomo Casanovy, to wplata się jego charakter i uwodzicielskie zdolności w bohaterów bardziej współczesnych. Jerzy Żurek przedstawia nam inne spojrzenie na tego mężczyznę. Nie koniecznie traktuje go tu jako uwodziciela, ale jako człowieka, który tak naprawdę bez świadomości sam jest uwodzony przez kobiety.

Powieść rozpoczyna się w momencie, gdy Casanova udaje się do Polski. Jak sam Żurek to określa, zjawił się tam w roli kogoś w rodzaju agenta Ochrany, czyli tajnej carskiej policji w dość nietypowej misji. Sam pobyt Casanovy w Polsce, a także wizyty u carycy Katarzyny są wydarzeniami, które rzeczywiście w jego życiu się zdarzyły, a które opisał później w swoich Pamiętnikach. Żurek jednak nadał jednak inny charakter i cel jego pobytu w kraju.

Paulina, Binetti, Sara, Etel, Catai, Adolfina, Charpillon, Lili, Leonida... Dwórki, służące, hrabiny, księżne... Długo można by wymieniać kobiety, które pojawiały się u boku Casanovy. Było ich wiele, a on sam wciąż żył w przekonaniu, że naprawdę jest uwodzicielem, że kobiety nie potrafią mu się oprzeć, że każda będzie jego, jeśli tylko tego by pragnął. Tutaj jednak widzimy, że te wszystkie kobiety to nie niewinne ofiary Giacomo Casanovy, a raczej prowokatorki, które w każdym swoim poczynaniu mają jakiś cel. Uwodzą z różnych powodów i zawsze potrafią przekonać Casanovę, że to on ma władzę. W gruncie rzeczy jest to tylko biedny człowiek, który nie zdaje sobie sprawy, że pewność o kontrolowaniu sytuacji, to tylko złudzenie, bo na każdym kroku jest wykorzystywany. To właśnie sprawia, że portret Casanovy w tej książce jest całkowicie niezwyczajny.

Opowieść przedstawia nam także wiele uwikłań także politycznych i społecznych, a wszystko wplecione w historyczną wizję XVIII-wiecznego świata, bo pojawiają się tu takie postacie, jak Stanisław August, caryca Katarzyna, Tadeusz Kościuszko i wiele sytuacji, które rzeczywiście miały swoje miejsce w historii. Przez to całość nabiera prawdziwości i rzeczywiście prowadzi nas do rozmyślań, czy ten rozsławiony przez swoje wyczyny Casanova może nie był tym, który wykorzystuje, ale tym, który wciąż był wykorzystywany.

W treści co rusz natykamy się na sytuacje, gdzie jest on napadany, bity, wyzywany na pojedynki, więziony, wciąż leczący rany, oszukiwany, zwodzony, okłamywany, podpuszczany... Wydawałoby się, że wszyscy są przeciwko niemu, nawet kobiety, z którymi bywał blisko, a których nie podejrzewałby o zdradę. Casanova wciąż stawiany jest w sytuacjach bez wyjścia, z którymi wciąż musi sobie radzić sam, bo przecież tak wielu wokół niego już okazało się zdrajcami. Chyba tylko Lili, Sara i Etel w żaden sposób go nie zawiodły, a może przez to, że cała ta trójka, to były jeszcze małe dziewczynki, które nie potrafiły jeszcze knuć i nienawidzić.

Historia jest bardzo ciekawa, jak i sam motyw Casanovy jest, który już od wieków jest wciąż wykorzystywany i aktualny. Chociaż Żurek zaproponował nam całkiem inne spojrzenie na niego, całość czyta się dość ciężko. Język nie jest trudny, a historia interesująca, dlatego nie potrafię powiedzieć co jest przyczyną tego, że z trudem przedzierałam się przez kolejne strony. Zupełnie mnie ten cały świat "uwodzonego uwodziciela" nie pochłonął. Mamy tu wielu bohaterów, z których każdy ma coś wnosić do treści, a jednak niewielu jest takich, którzy rzeczywiście to robią. Opisy, które nie są ciekawe, a zdają się dłużyć w nieskończoność. To, co najważniejsze, czyli sceny miłosne, powinny pożerać czytelnika, bo to przecież Casanova, największy uwodziciel od stuleci. Jednak określenia, których używał Żurek wydawały się być zupełnie nietrafione, nieładne i raczej odpychające. Chociaż poznajemy tu tego "innego" Casanovę, to przecież on powinien mieć jakieś cechy uwodziciela, których tu brakowało. Kobiety po prostu przychodziły, były z nim, a potem odchodziły. I gdzie w tym cały urok historii Giacomo Casanovy?

Zupełnie nie zachwycił mnie styl pisarski Jerzego Żurka i czuję jedynie ulgę, że skończyłam już czytać tę książkę i więcej nie będę musiała jej czytać. Jeżeli ma się pomysł, trzeba go wykorzystać, ale taka postać jak Casanova wymaga spisania scen, o których nie każdy potrafi pisać. Tutaj lepiej byłoby tego uniknąć, chyba, że zależy komuś na stworzeniu opowiastki dla nastolatków o erotycznej atmosferze. Tylko tyle niestety z tego wyszło.

22 maja 2011

"Przynieście mi głowę wiedźmy" Kim Harrison

Tytuł: Przynieście mi głowę wiedźmy
Autor: Kim Harrison
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 23 września 2009
Moja ocena: 4/5

"Przynieście mi głowę wiedźmy" interesuje nie tylko swoim tytułem, który jest dość niespotykany, dosłowny, ale i zabawny, lecz także tym, że ta nowela jest debiutem pisarskim Kim Harrison, czyli jej być albo nie być. Pierwsza część serii o Zapadlisku nakłoniła mnie do kupienia także następnej, bo świat, który autorka nam przedstawia, naprawdę różni się od innych książek urban fantasy, które dziś możemy czytać. Muszę jednak przyznać, że okładka nie zachęca do zakupu, choć na pewno nawiązuje do treści, ale niestety nie jest za dobrze wykonana i ładna. To jednak ma znaczenie drugorzędne....

Zapadlisko to miejsce, gdzie zamieszkują różne gatunki powstałe w wyniku prowadzonych badań nad zmodyfikowaną genetycznie żywnością. Miejsce, jak każde inne, a jednak to, co w nim żyje, jest całkowicie niezwyczajne, bo zamieszkują tu istoty i zadziwiających właściwościach oraz mocach. Tu też poznajemy Rachel Morgan - czarownicę, a także agentkę pracującą w Inderlandzkiej Służbie Bezpieczeństwa, w skrócie ISB, która jest odpowiednikiem ludzkiego FBI. W pracy nie idzie jej ostatnio najlepiej, powierzone zadania nie kończą się pomyślnie, a na dodatek szef przydziela jej najnudniejsze misje, w których nie może się wykazać. Podejrzewa, że chce się jej po prostu pozbyć. Postanawia odejść z ISB, a wraz z nią odchodzi wampirzyca Ivy, jedna z najlepszych agentek, której szef ISB, Denon, na pewno pozbywać się nie chciał. Do czarownicy i wampirzycy dołącza jeszcze mały pixy o imieniu Jenks, bez którego magicznych właściwości ciężko byłoby Rachel przetrwać to, co działo się potem. Kiedy bowiem Denon, rozwścieczony utratą Ivy, nakazuje swoim ludziom znaleźć Rachel i zabić, rozpoczyna się prawdziwy pościg...

Choć sama opowieść i pomysł są bardzo ciekawe, Harrison przedstawia nam ten świat w sposób chaotyczny i z początku trudno było mi się w nim odnaleźć. Już od pierwszych stron jesteśmy wrzuceni do jakiegoś dziwnego miejsca i zasypywani informacjami o istotach, o których nie mamy pojęcia. O tyle, o ile później dowiadujemy się, czym są pixy, fairy, dziwne amulety i klątwy, o tyle wciąż miałam wrażenie, że chaos w treści utrzymuje się od początku do samego końca. Przez to całość czyta się dość trudno i długo, aby przypadkiem nie ominąć niczego ważnego, ale jest to jednak jedyny minus całej książki.

Moim ulubieńcem z pośród bohaterów jest Jenks, czyli nasz mały pixy, który pojawiał się zawsze tam, gdzie powinien, obsypywał pyłkiem ze skrzydełek tych, którzy mówili za dużo i nienawidził, gdy nazywano go chrabąszczem. Nie dość, że jego wypowiedzi były często zabawne i stawał się przez to pewnym światełkiem w całym mrocznym świecie pościgów i ucieczek, ale był też przecież niezwykle odważny i nie przeszkadzały mu w tym ciężkie rany odniesione w boju. Ivy to taka wiecznie smutna wampirzyca, bo nie praktykująca, czyli nie pijąca krwi już od trzech lat. Tego na pewno należałoby jej pogratulować, a jednak, wciąż żyjąc w stresie, że ktoś znów nosi jej ubranie i przesiąka jej zapachem, nie potrafi się zbyt często uśmiechać i silić na dowcipy. Może taki właśnie był jej urok? W gruncie rzeczy nawet ją polubiłam. Postać Nicka jest dla mnie zupełnie bezbarwna i nieciekawa, a szkoda, bo to jedyny mężczyzna, który mógłby tu trochę namieszać (na co liczę w następnej części Zapadliska). Sama Rachel jest przedstawiona ciekawie, pełnie i bez żadnych niedomówień. Można ją polubić choćby za dar pakowania się w kłopoty.

Książka jest bardzo zabawna, co w mojej opinii daje jej wielki plus, bo uwielbiam te krótkie żarty, które pojawiają się na najmniej spodziewanym momencie. Humor jest świetny, a głównie za sprawą Jenksa, który zawsze wie, gdzie wcisnąć swoje trzy grosze. Zachowania bohaterów są szczere i prawdziwe i nie są to kolejne sztuczne i zmyślone charaktery. Było tutaj wiele scen, które szalenie mi się spodobały, a to ze względu na zawarty w nich humor, czy po prostu opisanie całej sytuacji. Przewodnik dla randkowiczów, Rachel więziona jako norka, pierwsza ucieczka Rachel przed ISB, walka ze szczurem, atak głodnej Ivy. Było tego trochę, a wszystkie były wciągające i niespotykane.

Trudno jest wyrazić się o tej książce w kilku słowach i jasno określić, czy warto przeczytać, czy nie. Mi się spodobała, choć przyznaję, że czytałam ją kilka dni, nie potrafiąc się wdrożyć w ten niecodzienny świat. Myślę jednak, że przedarcie się przez ten ciężko opisany tekst nie będzie problemem dla fanów urban fantasy, którzy naprawdę chcą poznać kilka nowych istot. W gruncie rzeczy Harrison przedstawia nam świat ciekawy, wprowadza coś, czego w innych książkach być może nie spotkamy. Sama historia Rachel jest interesująca choćby dlatego, że ciągle coś się w niej dzieje, wciąż nowe napięcia, zwroty akcji, zabawne komentarze, urokliwe postacie... Chyba jednak warto.

"Czarownice z Eastwick" John Updike

Tytuł: Czarownice z Eastwick
Autor: John Updike
Wydawnictwo: Rebis Dom Wydawniczy
Data wydania: 2008-02-05
Moja ocena: 3,5/5

„Czarownice z Eastwick” Updike’a to powieść, której rzeczywiście można nie polubić. Język, którym auto się posługuje sprawia, że czasami ma się ochotę zamknąć książkę i zająć się czymś innym. Może jednak warto nie przestawać i dotrzeć do końca, bo dopiero tam znajduje się coś, co Updike chciał nam przekazać?

Trzy bohaterki: Jane, Sukie oraz Alexandra, które z pozoru wiodą zwyczajne życie. Tylko z pozoru, bo tak naprawdę są w posiadaniu niezwykłych mocy, które czynią je czarownicami. Aby zostać czarownicą, trzeba porzucić albo być porzuconym i może to między innymi połączyło te trzy kobiety. Najgłębiej przedstawiona jest tu postać Alexandry, rzeźbiarki o fobii, która zmusza ją do wierzenia, że jest chora na raka. Postać umuzykalnionej Jane nie zrobiła na mnie większego wrażenie – po przeczytaniu nie potrafię określić jaka ona była. Po prostu była. Sukie to natomiast moja ulubienica – odważna dziennikarka, pewna siebie i piękna, choć to piękno nie było dane wprost, ale pochodziło właśnie z tego, jaka była. Osoba Darylla van Horne’a była ciekawa może właśnie ze względu na to, że nie do końca odkryta. Miała w sobie jakąś tajemniczość, że pytania „kim jest ten facet?”, „czego on tak naprawdę chce?” nasuwały się same.

Bardzo podobało mi się to, jak silnie przedstawiony był cały rys historyczny, dotyczący czarownic i samego miasteczka. Nic bardziej nie wpływa na wiarygodność niż przedstawienie faktów. Sam sposób pisania Updike’a jest tu bardzo trudny. Czasami zastanawiałam się, czy to, jaki kształt na pojemnik na papier w toalecie ma rzeczywiście jakiś sens. Masa niepotrzebnych rzeczy – być może, ale świata stworzonego w najdrobniejszym szczególe nie można mu odmówić.

Powieść ma momenty dramatyczne i zabawne. Rozmowy bohaterów są rzeczywiście takie, jakie obywają się między prawdziwymi ludźmi, a nie takie zachowawcze okrojone, jak w innych książkach. Nawet jeśli rozmowa prowadzona jest na jakiś temat, nie znaczy to, że w między czasie nie można wspomnieć o czymś innym, odbiec od tematu, aby potem znów do niego powrócić. Ktoś może nazwać to niepotrzebnym rozwlekaniem się na to co nieistotne, ale to akurat bardzo mi się spodobało, bo nadawało autentyczności i przede wszystkim swobody.

Na podstawie tej książki powstał film, o którym wielu na pewno słyszało. To, co jest w nim przedstawione, to jednak zupełnie inna historia. Nie twierdzę, że nieciekawa, ale po prostu inna. Już same charaktery kobiet są jakby „pozamieniane” i gdy zaraz po przeczytaniu książki, obejrzałam film, doznałam pewnej kolizji konkretyzacji, bo chyba nikogo nie wyobraziłam sobie tak, jak przedstawił w swoim filmie George Miller. Nie dość jednak, że umysły czarownic zostały pozamieniane, to także cała historia była inna. Tu pokazano nam, że tak naprawdę każdy może być czarownikiem – wystarczy, że nauczy się rytualnych zaklęć z księgi czarnej magii. Miało to tez swój urok. Kobiety nie były postrzegane inaczej przez to, że posiadają jakąś moc, ale jedynie dlatego, że w willi van Horne’a dochodziło do tych „orgii”, co w filmie jednak także nie było aż tak jednoznacznie ukazane jak w powieści.

Film mimo to był bardo dobry i ciekawy. Pochodzi on z 1987 roku, więc cała magia, którą tam widać, wygląda bardzo nierealistycznie, jednak to był czas, kiedy to wszystko mimo braku współczesnej techniki, wyglądało świetnie i tworzyło klimat, którego dziś już stworzyć się nie da (podobnie jak „Carrie” z 1976 na podstawie powieści Kinga o tym samym tytule, która również mimo tej całej prostoty tworzy niezapomniany obraz). Obsada filmowa jest wyjątkowa i niezastąpiona, bo sa to przecież ulubieńcy: Jack Nicholson, Michelle Pfeiffer, Susan Sarandon i niesamowita Cher w głównych rolach. Takiej ekipy trudno jest nie oglądać z nieprzemijającym zadowoleniem na twarzy.

Nie ukrywam, że aby skończyć książkę, trzeba mieć dużo chęci i samozaparcia. Może jednak warto. To jest powieść obyczajowa, więc nie spodziewajmy się tu fajerwerków. Są to jedynie zwyczajne kobiety (o trochę niezwyczajnych umiejętnościach), które kochają i chcą być kochane, które mają pragnienia, które czasami pragną spokoju i ciszy w pełnym gwaru życiu. Powieść o problemach, które nad nami ciążą i o decyzjach, które podejmujemy, a których potem żałujemy. Pewnych spraw już cofnąć nie można, dlatego warto najpierw zastanowić się nad tym, co chcemy zrobić, aby potem nie czuć wyrzutów sumienia.

"Młot na czarownice" Jacob Sprenger, Heinrich Kramer

Tytuł: Młot na czarownice
Autor: J. Sprenger, H. Kramer
Wydawnictwo: XXL
Data wydania: 2008 (data przybliżona)
Moja ocena: 4,5/5

Malleus Maleficarum, czyli Młot na czarownice to tekst według mnie niezwykły pod wieloma względami i bez wątpienia zasługujący na uwagę. Niesamowite jest to, że był on swego rodzaju kompendium wiedzy o czarownicach i stosowanej przez nich magii, dlatego, że był on JEDYNĄ dostępną tego rodzaju treścią w XV wieku.

Przyznam, że sam temat, który wzbudza moje niemałe zainteresowanie, przyciągnąłby mnie na pewno prędzej czy później. Sięgnęłabym po „Młot…” i… na pewno odłożyła po kilku stronach. Szczerze mówiąc, nie dotrwałabym pewnie do połowy, gdybym nie musiała go przeczytać na egzamin. Tak też miałam dwa podejścia do tego tekstu. Pierwsze zakończyło się zaledwie po kilku stronach, ponieważ archaiczny tekst, który był dla mnie całkowitym oderwaniem od tego, co czytam na co dzień, nie od razu pozwolił mi na zrozumienie tego, co przeczytałam. Używany język jest naprawdę skomplikowany, dlatego z początku może być trudno przez niego przebrnąć.

Po podejściu numer jeden, nastąpiło więc podejście numer dwa, które miało być ostatecznym i tak też się stało. Po przeczytaniu wcale nie uważam tego tekstu za niepoważny czy niespełna rozumu, ale – wręcz przeciwnie – za szalenie istotny. Nie oceniajmy jednak go z perspektywy dzisiejszych czasów, ale weźmy po uwagę mentalność ludzi tamtego okresu. Wtedy przecież bano się magii, czarownic, szatana i nic dziwnego, że chciano sobie jakoś z nimi radzić. Zgadzam się z tym, że większość (wszystkie) przedstawione rzekome fakty, były tak naprawdę czystym wymysłem, mającym na celu zastraszyć ludzi, skierować ich uwagę na sprawy, niedorzeczne i wzmocnić ich czujność wobec tego, co według nich było największym zagrożeniem tamtego czasu.

Trzeba przyznać jednak, że w tamtym czasie, tekst ten jako jedyny taki zapis, musiał mieć ogromną siłę przebicia, bo ludzie przecież nie mając skąd czerpać takiej wiedzy, wierzyli w to, co było im dane (czy zresztą nie do dziś często wierzymy bezgranicznie w to, co nam mówią?). Co więc im pozostało? Nawet jeśli ten tekst nie został później zaakceptowany przez kościół katolicki, wierzyli w niego jeszcze przez długi czas, bo nie posiadali żadnego innego sensownego zamiennika. Za pewne było to swego rodzaju opium dla ludu, czymś co miało skierować ich myśli na konkretny (a zarazem jedyny właściwy według autorów) tor, sterować nimi i to na pewno się udało.

Całość jest naprawdę ciekawa, choć te historie z perspektywy dnia dzisiejszego, wydają się pozbawione sensu i trudno uwierzyć nam, że ludzie naprawdę w to wierzyli. Myślę jednak, że Malleus Maleficarum ma ogromną wartość, bo przekazuje nam jakiś skrawek myślenia ludzi z tamtego czasu. Czarownice, które wiązano z szatanem, magia, której się bano, a jednak przecież szukano też w niej pomocy – co tak naprawdę zaprzeczało samo sobie. Czarownice palone tak naprawdę za całkowicie absurdalne sprawy. Opisane są tu sposoby jakimi zabijały dzieci, wykorzystywały ludzi, zsyłały choroby, a także sposoby „radzenia” sobie z nimi.

Tekst, nad którym warto się zastanowić i – mimo tego trudnego języka – przebrnąć przez niego, choćby po to, aby zrozumieć, jak w tamtym czasie wyglądała ta bardziej mistyczna strona świata, jak kształtowano lud poprzez bujną wyobraźnię dwójki Inkwizytorów i jak tak naprawdę postrzegano niektórych niewinnych ludzi, którzy potem oskarżeni o czarną magię, musieli zginąć. Polecam wszystkim interesującym się tematem czarostwa.

"Córka burzy" Richelle Mead

Tytuł: Córka burzy
Autor: Richelle Mead
Wydawnictwo: Amber
Data wydania: 05-04-2011
Moja ocena: 4/5

Kiedyś usłyszałam, że jeśli chodzi o pisanie książek, wszystko już było. Że nieważne jaki pomysł wpadłby nam do głowy, z jak wielkim zapałem przystąpilibyśmy do stworzenia wspaniałej powieści, ktoś kiedyś już to wymyślił. Może rzeczywiście tak jest, bo książki zaskakują nas już coraz rzadziej, a naprawdę trudno trafić na coś, co nie kojarzyłoby nam się z czymś, z czym zetknęliśmy się wcześniej. Trudno już oderwać się od utartych schematów, niczym nie różniących się od siebie bohaterów, wciąż tych samych historii z niemal identycznymi rozwiązaniami, niczym niezaskakujących nas czarnych charakterów.

Przy „Córce burzy”, do której przysiadłam z wielkim zapałem po długich oczekiwaniach, moje uczucia co do powtarzalności tematu mieszają się między sobą i trudno jest mi wyraźnie i jednoznacznie stwierdzić, czy jest to coś całkowicie innego, czy znów to samo. Tutaj moja opinia ma bowiem dwie strony i tak też na obie zamierzam zwrócić szczególną uwagę.

Bohaterka, nasza tytułowa Córka burzy, Czarny Łabędź, urokliwa szamanka nazywana Odylią niczym z Jeziora łabędziego lub zwyczajnie - Eugenie Markham, choć wydaje się nie mieć w sobie nic nadzwyczajnego, życie na pewno ma niezwykłe. Poznajemy ją w sytuacji dość nietypowej, o ile kogoś nie dziwi rozmawianie z opętanym... butem. Jak się jednak okazuje, podobne sytuacje zdarzają się Eugenie na tyle często, aby już dawno zdecydowała się na podporządkowanie im swojego życia - codziennością jest dla niej wypędzanie duchów i przeganianie złośliwych demonów. Przed Genie pojawia się nowa misja, która budzi w niej wiele wątpliwości (jak się okazuje - całkiem słusznie), bo czeka ją zadanie uratowania młodej dziewczyny z rąk podstępnych czarowników, którzy rządzą światem całkiem niezwyczajnym, nazwanym Tamtym Światem, zamieszkałym przez nie-ludzi, duchy, potwory, a także szlachtę, która włada nieograniczoną magią. Decydując się wyruszyć w tą podróż, ściąga na siebie wiele problemów, a także tajemnic z przeszłości. U jej boku walczą zniewolone duchy, które pragną jej śmierci, mężczyzna-czarownik, od którego powinna trzymać się z daleka oraz drugi, który skrywa inny ciekawy sekret... Wszystko zaczyna przybierać inne kształty i to bardzo zaskakujące.

Trzeba przyznać, że sama historia jest dosyć niecodzienna i może nawet niespotykana. Czyta się ją z lekkością i przyjemnością, zupełnie jak wszystkie inne serie Richelle Mead, której styl budowania świata i tworzenia bohaterów wraz z całym bagażem emocji i przeszłością zawsze są przyciągające dla miłośników urban fantasy. I chociaż Mead należy do moich ulubieńców w tym gatunku, czytając też inne książki, z przykrością stwierdzam, że jest tu wiele - co prawda nie do końca potwierdzonych, a jednak dla mnie bardzo widocznych - wpływów. Może to prawda, a może to po prostu kolejny efekt wspomnianego „wszystko już było”, bo nie znalazłam potwierdzenia, aby autorki, które wymienię dalej, miały być inspiracjami czy też ulubieńcami Mead.

Skojarzenia nasuwały mi się same i to już od pierwszych stron czytania. Czytałam zarówno serię o Sukubie oraz Akademię Wampirów, a jednak Czarny Łabędź wydawał się mi mieć całkowicie odmienny styl i sposób kształtowania świata i bohaterów (a przecież jest to seria, którą Mead zaczęła tworzyć jako ostatnią). Pierwsza myśl - skojarzenie do serii o Anicie Blake Laurell K. Hamilton. Tutaj jest przecież podobnie. Bohaterką jest ładna kobieta, która zajmuje się siłami nadprzyrodzonymi. Ten „drugi” świat tu także jest znany ludziom, a ona jest najlepsza w swoim fachu. Co więcej: niestroniąca od mężczyzn (podobnie jest tu ich dwójka: król Dorian, kojarzący się z mistrzem miasta Jean-Claudem - obaj mają podobne charaktery, a także w równie specyficzny sposób okazują swoje względy naszej bohaterce; Kiyo, który przywodzi na myśl hamiltonowego Richarda, już samym faktem, że obaj są zmiennokształtni [Kiyo jest tu akurat jedynym zmiennookształtnym], a ich sposób okazywania uczuć jest także podobny), pewna siebie i świetnie posługująca się bronią. Inne podobieństwa, które mi się nasunęły to podobieństwo do Królowej lata Melissy Marr. Tu znów ma znaczenie Dorian, lecz w inny sposób. Tu mam na myśli nie charaktery (choć te także były podobne do siebie, ale może taka po prostu postać wiążę się dziś z największym upodobaniem), ale to, dlaczego uwodzi bohaterkę. Tam, Król lata, uwodził, ponieważ potrzebował jej jako Królowej to zapanowania nad tym dwupoziomowym światem, tutaj chce by została Królową, aby mogła urodzić dziecko Króla Burz z tych samych powodów. Dalej, budowanie świata tu nazywanego „Tamtym Światem”, u Libby Bray w trylogii Magicznego kręgu nazywa się on „Międzyświatem”. Historia podobna: świat piękny, ale i zmienny; gdy człowiek do niego wchodzi, przebywa tam tylko jego dusza, a ciało pozostaje (wyjątkiem jest Eugenie, która posiada tą specjalną umiejętność przejścia wraz ze swoim ciałem); pierwszy najazd szlachty przypomina mi pierwsze spotkanie z Makowymi Wojownikami.

Być może ktoś uznałby to za siłowe szukanie podobieństw, ale od czasu, gdy przeczytałam tamte opowieści, minęło już trochę czasu (poza szóstym tomem cyklu o Anicie), a jednak te myśli same pojawiły się w mojej głowie nieproszone. Trudno jest jednak uznać jednoznacznie czy to jedynie podobieństwa, wpływy, czy coś więcej. Wiem, że Laurell K. Hamilton wydała pierwszą część o Anicie w 1993 roku, Libba Bray w 2003, a Melisa Marr w 2007, natomiast Stormborn ukazała się najpóźniej, dopiero w 2008 roku. Więc może jest w tym jakaś prawda, jednak ja nie jestem w stanie tego potwierdzić ostatecznie.

Wracając do samej książki, przyznać muszę, że po świetnym początku były kilka rozdziałów, które wydawały się nie mieć szczególnego sensu. Ciągłe powtarzanie, jakoby Eugenie była tą, której wszyscy pragną z niewiadomych przyczyn, mogło nużyć powtarzane po raz kolejny i kolejny. Dalej jednak opowieść nabiera tempa, bohaterowie się zmieniają i kształtują na naszych oczach, podejmują decyzje w mgnieniu oka, kierowani sercem (a może instynktem?). Pojawiają się zabawne sytuacje, drobny lecz dobrze skonstruowany humor, wspaniałe nawiązania do mitologii, które nadają solidny charakter całości i świetnie dopełniają historię oraz te drobnostki, które jednak zawsze tak bardzo mnie cieszą, jak pidżamowy fetysz czy zamiłowanie do układanek. Sam świat nie jest zbudowany szczegółowo, ale świat wewnętrzny bohaterów, ich przemyślenia, emocje i zachowania są jak zwykle u Mead przedstawione pięknie i wyczerpująco, bez wrażenia niedosytu. Było kilka scen, które mnie zadziwiły swoim pięknem, jak wspomnienia rozmów z Królem Burz, droga do Zaświatów w celu ratowania Kiyo, starcie z Błotniakiem i przywołanie tej jeszcze nieposkromionej burzy oraz - ta stworzona najlepiej według mnie - pierwsza lekcja u Doriana i szukanie wody, która przywodziła mi na myśl pierwsze próby przezwyciężania własnych słabości u Mistrz Pai Mei.

Richelle Mead nie daje nam odpocząć w trakcie opowieści. Zasypuje nas wydarzeniami i aż trudno uwierzyć, że to wszystko zmieściło się na tylu stronach. Dzieje się tu wiele, a co najważniejsze, to, co się dzieje, potrafi pochłonąć bez reszty, ale chyba właśnie tego oczekujemy od Mead. Na tą książkę czekałam długo i już straciłam nadzieję, że ukaże się ona w Polsce. Z czystym sumieniem mogę teraz polecić ją miłośnikom tej autorki, bo pomimo podobieństw, o których wspomniałam i pewnej powtarzalności, Eugenie szybko rozwiewa te myśli i pozwala nam się pogrążyć bez reszty i ostatecznie stwierdzić, że tak naprawdę to całkiem nowa, świeża historia, której nie ujrzymy na pewno u innych autorów. Richelle Mead nie zawiodła mnie i tym razem i z przyjemnością sięgnę po następną część, by dowiedzieć się czym jeszcze zaskoczy nas Czarna Łabędzica.

"Czarownice z Salem" Arthur Miller

Tytuł: Czarownice z Salem
Autor: Arthur Miller
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 2009-06-04
Moja ocena: 5/5

Trudno czytać taką książkę, mając świadomość, że to wszystko, co w niej jest zawarte i dla nas dziś nieprawdopodobne, działo się naprawdę. To, co Miller zawarł w swoim dramacie, to przerażająca historia kobiet i mężczyzn, którzy przez zwyczajne niedomówienia i zbiegi okoliczności, uznani za korzystających z usług diabłów, zostali skazani na śmierć i to bez szansy na obronę.

Historia zaczyna się w momencie choroby małej Betty. Jak się potem okazuje, ona i inne dziewczęta, zostały przyłapane wcześniej na tańcach w lesie przez pastora Parrisa. Niedomówienia dotyczące tego wydarzenia, jakoby widział ona tam nagą kobietę i kocioł, sprawiają, że pada podejrzenie o czary i współdziałanie z diabłem. Właśnie to wydarzenie przyniosło bowiem chorobę na Betty i Ruth, z których dusza zdawała się ulecieć. Wieści w Salem rozchodzą się szybko, dlatego w krótkim czasie wszyscy są już poinformowani o tym, że szatan obecny jest w miasteczku, a przez to rodzą się podejrzenia wobec kobiet i mężczyzn, którzy z nim współdziałają. Na światło dzienne wychodzi wiele sytuacji, które kiedyś były niewiadomą, a teraz mogły być wyjaśnieniem tych diabelskich spraw. Kilkaset kobiet w niedługim czasie zostaje postawiona przed sądem i oskarżona o czary. Z niewielką możliwością obrony.

Rzadko zdarza mi się czytać dramaty, a jednak do tego przysiadłam z wielką radością i z niemałymi wymaganiami. W końcu zawarte tu są elementy historyczne (czego nie zmienia nawet fakt, że wydarzenia zostały w jakiś sposób dostosowane do zbudowania dramatu, który przecież stanowił potem podstawę dla sztuki teatralnej). Muszę przyznać, że książka nawet nie tyle zaspokoiła moje oczekiwania, co je przerosła. Dramat jest bardzo sprawnie napisany, lekkim i prostym językiem i całkowicie współczesnym, chociaż akcja rozgrywa się przecież w XVII wieku. Przez cały czas coś się dzieje, wydarzenia rozgrywają się szybko, ale wywołują uczucie niedowierzania i zainteresowania tym, co działo się właściwie nie tak dawno temu. Książkę czyta się szybko, a nawet może zbyt szybko, bo historia ta jest niezwykle ciekawa. Sposób budowania wydarzeń i napięcia jest bardzo prawdziwy, tak samo jak ludzie, ich charaktery, postawy i wola walki lub odwrotnie - chęć pogrążenia innych przez własne gorsze uczucia.

Niewiarygodne jest to, że ludzie, którzy przez lata budowali swój autorytet, tak bardzo boją się teraz go utracić, że są w stanie wysłać kilkadziesiąt, kilkaset kobiet i mężczyzn na śmierć, byle by tylko nie wydało się, że to oni mogli popełnić błąd, że zrobili coś, czego robić nie powinni, a tamci ludzie tak naprawdę są niewinni i w żaden sposób nie zasłużyli na taki los. Myślę jednak, że w tej kwestii mentalność ludzi nie zmieniła się wcale do dziś i także przez to jest to tak przerażające, bo ludzie zawsze dbać będą tylko o siebie. Skazywani tak naprawdę za nic. Sąd, który nie chciał nawet słuchać wyjaśnień, bo każda taka próba była uważana za podważanie wyroku i władzy sędziego. Oskarżają ich, używając najdziwniejszych spraw z przeszłości, które tak naprawdę nie były żadną podstawą dla takiego osądu. Ludzie szukali ratunku i jeszcze bardziej pogrążali siebie i innych w tych kłamstwach, które znaczyły dla nich jedynie śmierć.

Sam sędzia Danforth przyznaje się przecież do tego, że nie może ułaskawić ludzi, odwołać ich skazania, aby nie podważać swoich decyzji ["Nie przyjmę ani jednej prośby o ułaskawienie czy odroczenie wyroku. Ci, którzy nie wyznają swoich win, zawisną. Dwunastu już stracono, nazwiska siedmiu podano do wiadomości i miasto oczekuje, że umrą dziś rano. Odroczenie oznaczałoby brak mojego przekonania; ułaskawienie wzbudziłoby wątpliwości co do winy tych, których już stracono. 
Kiedy przemawiam w imieniu Bożego prawa, nie wolno mi okazać słabości."]. Jego słowa w całym dramacie wzbudzają chyba największa kontrowersję, bo jest to człowiek, który mówi "nie żyjemy już w mroku wieczoru, gdzie zło miesza się z dobrem", a sam woli, aby ludzie kłamali, przyznając się do diabelskich powiązań, zamiast mówić prawdę, uważając, że jeśli nie stanie im się nic, o ile mają czyste sumienia. Jest to niezrozumiała postawa, a jednak tak bardzo dla tamtego czasu zwyczajna.

Historia jest szokująca, a także prawdziwa. To jest książka, którą naprawdę trzeba przeczytać, bo pokazuje tok myślenia ludzi, który w tamtym okresie był całkowicie absurdalny. Ludzie walczący o własne pozycje, którzy nie liczyli się w zupełności z tym, że zabijają. Ważne było tylko zachowanie pozycji, podkreślenie swojej władzy, zakańczanie swoich własnych spraw przez skazywanie na śmierć. Tak naprawdę ktoś, kto został oskarżony o czary, nie miał szans na przeżycie także dlatego, że przecież wtedy liczył się Bóg ponad wszystko. Wierzący miał do wyboru przyznać się do czarów, skłamać przed bogiem i ukazać się przed nim jako opętany przez diabły, który teraz dopiero uwolnił się spod jego władzy i żyć dalej jako grzesznik, albo utrzymywać swoją niewinność i za to skazać się na stryczek, za ukrywanie prawdy, kłamstwa i korzystanie z usług szatana. Wybór całkowicie absurdalny, dlatego ci ludzi zginęli w jedynie własnej świadomości i pewności, że są niewinni.

Okrutna, ale warta polecenia i przeczytania prawda.

"Geniusz" Graham Masterton

Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo: Rebis Dom Wydawniczy
Data wydania: 1998-01-01
Moja ocena: 4,5/5

Masterton przedstawia nam świat, który jest niezwykle pociągający dla zwykłego przeciętnego człowieka, ale pokazuje też, że w życiu wszystko ma swoje konsekwencje. Udowadnia, że decyzje, które podejmujemy, czasem pociągnąć mogą za sobą wiele konsekwencji nie tylko dla nas, ale także dla innych ludzi z naszego otoczenia.

Micky mieszka na Florydzie. Ma wielkie ambicje, które na razie przykurzone muszą oczekiwać nieruszone, podczas gdy on zajmuje się zmywaniem naczyń w restauracji. Jego miłością jednak jest muzyka, której poświęca każdą wolną chwilę, grając na gitarze i pogrążając się w myślach o tym, że kiedyś mu się uda i odniesie sukces. Pewnego dnia spotyka na swojej drodze człowieka, któremu najwyraźniej grozi niebezpieczeństwo. Postanawia mu pomóc a w zamian za to ten umożliwia mu dostęp do ogromnej wiedzy, z której sam już korzysta, ale która na niego sprowadziła wiele problemów.

Kto nie chciałby być geniuszem? Zaskakiwać innych swoimi odpowiedziami. Chwalić się swoją wiedzą. Liczyć w pamięci ogromne liczby. Znać historie, które rządziły światem od wieków. W jednej chwili nauczyć się wszystkiego, co największym naukowcom zajmuje lata. Mieć władzę, bo mieć wiedzę. Być pożądanym przez miliony. Mieć pieniądze, na które zdaje się zasłużyliśmy już dawno. Niespełnione marzenie. Od tego często się zaczyna. Kilka nieudanych akordów życia, które przesądzają o tym, kim jesteśmy. Jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić w zamian za to, czego pragniemy? Umysł przyćmiony wizją przyszłości zgadza się na wszystko. Przecież to inny geniusz mówi mi, że to zmieni moje życie. I zmieni.

Dowiadujemy się jednak, że nie ma nic za darmo. Wszystko w życiu ma swoją cenę, dlatego decyzje, które mają odmienić nasze życie, nawet kuszące i wspaniałe na pierwszy rzut oka, powinny być dla nas jasne, nie pozostawiające żadnej wątpliwości. To ludzie, którym chcemy ufać. Jak można nie zaufać komuś, kto chce dać nam kawałek siebie, swojej władzy, dzielić się tym, co nieosiągalne dla innych. Zostałeś wybrany, więc musisz się zgodzić? Marne wytłumaczenie, które zazwyczaj nam wystarcza. Masterton pokazuje nam też, że nie tylko rzeczy mają swoje drugie dno, ale też ludzie. Zaufać komuś to trudna sztuka, dlatego trzeba uważać komu zawierzamy, bo potem może być ciężko z tego wybrnąć.

Cała historia bardzo dobrze buduje świat, Wspaniale przedstawia relacje między ludźmi. Pokazuje to, co siedzi w człowieku, a z czego może czasem nie zdaje sobie sprawy. Zarwana noc spędzona nad kolejnymi stronami, aby dowiedzieć się, jak to wszystko się skończy. Jeśli myślisz, że wiesz co się stanie, uwierz mi – nie wiesz. Książka w pełni zaskakująca, niespodziewana od pierwszej strony aż do ostatniej. Zacząłeś – skończysz. Nie pozostawia wyboru, bo historia od początku wchłania i pożera tak, że chcemy być przez nią pożarci.

Historia zwykłego człowieka, który ma marzenia, który do nich dąży, który dostaje szansę i który potem… To powinieneś zrozumieć sam.

"Vaclav i Lena" Haley Tanner

Tytuł: Vaclav i Lena
Autor: Haley Tanner
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 24-02-2011
Moja ocena: 5/5

(…) Lena patrzy na wszystko, a Vaclav patrzy na Lenę”. Z niewielu książek mogę od razu wyodrębnić swój jeden ulubiony cytat, ale ten urzekł mnie całkowicie. Może dlatego, że sprawia wrażenie, jakby mieścił w sobie to wszystko, co najpiękniejsze w całej treści, był magiczny jak marzenia Vaclava o zostaniu magikiem i piękny jak złoty strój z frędzelkami Leny. Zacznijmy jednak od początku…

Dostajesz w ręce książkę. Tytuł całkiem zwyczajny, niezachwycający, imiona bohaterów, rosyjskich emigrantów. Myślisz sobie, że ta okładka nie jest nawet ładna, niepotrzebnie błyszcząca, zbyt wiele szczegółów pchających się w to jedno miejsce, które mają przekazać sobą tak wiele, abyś chciał sięgnąć po tą książkę i zabrać ją ze sobą do domu. Myślisz jednak, że za tym kryje się coś wyjątkowego i masz rację. Pierwszym, co zrobiłam, było ściągnięcie obwoluty. Za nią okładka była naprawdę piękna i chyba taka mogłaby pozostać.

Zaczynasz studiować najpierw okładkę i dowiadujesz się, że to, co właśnie trzymasz w ręku, to literacki debiut autorki. Nie spodziewasz się wiele, żadnych zaskakujących wydarzeń, żadnej szczególnej formy, bohaterów takich, jakich setki już widziałeś i masz może nawet nadzieję, że nie zanudzi cię po dwudziestu stronach. To jednak, co Heley Tanner stworzyła, jest niezwykłe jak i niezwykła jest ta cała historia.

Poznajemy dwójkę bohaterów: Vaclava i Lenę, którzy kilka lat wcześniej przybyli do Nowego Jorku, uciekając przed tym, co działo się w ich rodzinnej Rosji, uciekając do lepszego życia. On ma dziesięć lat. Marzy o zostaniu Vaclavem Magikiem, jak Houdini, występach przed wielką publicznością, zachwycaniu swoimi zdolnościami, wplataniu rzeczy niezwykłych w szarą codzienność. Ona ma dziewięć lat. Inteligentna i zdolna, a jednak zakompleksiona i nieśmiała. Marzy o byciu zauważaną, marzy o byciu asystentką Vaclava i o złotym stroju z frędzelkami. Między nimi była więź, której tworzenie się nie miało zbyt długiej historii, zupełnie jakby od początku wiedzieli, że są tymi rozerwanymi ciałami z mitu o Androgyne, które bez siebie istnieć nie mogą. Wiemy przecież, że „Vaclav chce tego, czego chce Lena, bo są VacLeną bez żadnej reszty”. Potem dochodzi jednak do dziwnych wydarzeń (niewypowiedzianych, bo przecież tak po prostu musiało być), które rozdzielają ich na długi czas. Ale czy naprawdę? Tak naprawdę Vaclav i Lena przecież nie rozstali się nigdy.

Tytuły nadawane każdej z części opowieści na początku zaskakują, może podchodzi się do nich sceptycznie, czasami są niepotrzebne, a jednak niektóre z nich komentarza nie potrzebują, bo są wspaniałe same w sobie, jak: Całunkologia czy (mój ulubiony) Być jej miejscem. Książkę czyta się z lekkością, jest napisana przyjemnym stylem i ma się wrażenie, że sunie się po powierzchni znaków, jakbyśmy rozpędzali się już od pierwszej strony i wiedzieli, że koniec naszej drogi będzie dopiero wtedy, gdy dotrzemy do końca. Bez przerw. Bez przystanków. Jednym tchem. Wszystko jest zrozumiałe i logiczne, nie ma niedomówień, nie ma niepotrzebnych treści, a wszystko, co się dzieje, jest konieczne, aby coś działo się dalej.

Postacie Vaclava i Leny są zbudowane bardzo dokładnie. Nie poznajemy tu mocniej innych bohaterów (może poza Racią, która także miała tu swoją rolę, a która wzbudzała chyba dość skrajne emocje), bo to głównie te dwie osoby tworzą świat, który ma nas pochłonąć. Obydwoje mają swoje marzenia, mają swoje plany, są całkowicie od siebie różni, mają własne myśli i własne filozofie życiowe. Poznajemy ich dogłębnie, nie tylko to, co mówią, co myślą, ale też to, o czym nawet boją się myśleć. Vaclav i Lena całkiem prawdziwi, realistyczni, tacy jak my wszyscy.

Ta książka tak naprawdę kryje w sobie wiele. Bo nie jest to przecież tylko opowieść o chłopcu, który chciał być magikiem i dziewczynce, która chciała być jego asystentką. Znalazłam tu dziesiątki słów, które były piękne, niekoniecznie barwione pięknymi epitetami bez znaczenia, ale były o czymś, miały sens tak głęboki, że wciąż miałam wrażenie, że ta książka odnosi się do mojego życia. A przecież jestem kimś zupełnie innym, mam inne życie i inne pragnienia. Czy jednak w głębi duszy wszyscy nie pragniemy tego samego?

Opowieść o marzeniach, na których spełnienie czekamy, o planach, które jawią się w naszych głowach przez lata, o tym, kim jesteśmy i kim chcielibyśmy być, o nadziei, która jest w nas zawsze i pomimo wszystko, o dziecięcej bezinteresowności i wybaczaniu wszystkiego, o pragnieniach, do których sami boimy się przyznać, o strachu, który siedzi w nas tak głęboko, że nie mówimy o nim głośno, o radości, która nie pozwala myśleć o błahostkach, o działaniu, a także o kochaniu mimo wszystko. Przecież, gdy kochamy nie ma przeszkód, nie ma granic. Wtedy nawet zwykłe „dobranoc” jest rytuałem, który boimy się przerwać, aby tej drugiej osobie nie stało się nic złego.

Za książkę dziękuję